Previous następna
Nr 5/2012 ...
Nr 4/2012 ...
Nr 3/2012 ...
Nr 1-2/2012 ...
nr 12/2011 ...
Nr 11/2011 ...
Nr 8-10 ...
Nr 7/2011 ...
Nr 6/2011 ...
Nr 5/2011 ...
Nr 3-4/2011 ...
Nr 1-2/2011 ...
Nr 9/2010 ...
Nr 7-8/2010 ...
Nr 6/2010 ...
Nr 5/2010 ...
Nr 3-4/2010 ...
Nr 1-2/2010 ...
Nr 12/2009 ...
Nr 11/2009 ...
Nr 10/2009 ...
Nr 9/2009 ...
Nr 7-8/2009 ...
Nr 6/2009 ...
Nr 5/2009 ...
NR 3/2009 ...
Nr 2/2009 ...
Nr 1/2009 ...

Katarzyna T. Nowak „Kobieta w wynajętych pokojach"

Kontynuujemy prezentację twórczości krakowskiej pisarki Katarzyny T. Nowak.

Tym razem proponujemy fragment pochodzący z jej książki „Kobieta w wynajętych pokojach". Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.

Przedstawiamy również recenzję Renaty Radłowskiej, która ukazała się na łamach Gazety Wyborczej (Kraków).

Życzymy Państwu miłej lektury!               

1645.jpg

Katarzyna T. Nowak "Kobieta w wynajętych pokojach" 

Znowu usiadła przed komputerem. Jest 3.56. Po bezsensownej miotaninie w łóżku wstała, by poukładać myśli. Zawsze tak jest: pojawiają się znienacka, nachalnie, w formie dialogów lub słowotoku i wtedy może wstać, żeby je zapisać, pozbyć się ich. „Życie domowe prześladuje mnie dosłownie i w przenośni. To jest mój dom, to ja pozwoliłam komuś wejść do niego, zaprosiłam na chwilę, może dłużej, a on już traktuje mnie jak swoją własność, już przesuwa przedmioty, meble, tworzy granice. Ustawia po swojemu, wchodzi bez pukania. Naiwnie myśli, że jak go zaprosiłam, to należę do niego wraz z całym dobytkiem. Domaga się i żąda, a potem obraża. Wnosi hałas i zamieszanie. Podnosi głos bez powodu”.

Tej nocy Pierwszy nie chrapie, ale ona i tak nie może zasnąć.

Szorstkość i czułość, niemiłe i śmieszne chwile, jak choćby ta, kiedy poszli na targ po zakupy. Wybierali owoce i warzywa, kupili papryczkę chili w doniczce.

– Skosztuję winogron – powiedziała, biorąc jedno do ust.

– Dwadzieścia dwa złote – podliczyła sprzedawczyni, podając siatkę z zakupami.

– Dwadzieścia – targował się Pierwszy.

– No dobra, ale mama zjadła winogrono! Więc dwadzieścia jeden, i basta – oznajmiła sprzedawczyni.

„Drogie to winogrono” – pomyślała przelotnie. I zaraz przypomniała sobie, jak kupowała w aptece żel usuwający obrzęki z nóg.

– Wie pani, bo mój… – zawahała się… – chłopak cały dzień biega w pracy i w nocy nie może spać, tak go bolą nogi. Mnie z kolei bolą po prostu od chodzenia.

– W takim razie dla syna ten z kasztanowca, a dla pani silniejszy – zdecydowała farmaceutka.

„No tak, przecież w moim wieku powiedzieć «mam chłopaka» może oznaczać tylko jedno: «mam syna». Kogo zatem, oprócz męża, można mieć w wieku czterdziestu lat? Faceta? Konkubenta? Kochanka? Nazywać go mężem dla listonoszy, aptekarek, ślusarzy…? A może synem? W końcu, co za różnica.

Te jego dwadzieścia siedem lat to katastrofa. Jestem za młoda na dwudziestosiedmiolatka. To dobre dla kobiet po pięćdziesiątce! Ale czy to naprawdę ma jakieś znaczenie?”

Właściwie czterdziestka to nie taki zły wiek: nie jest już dwunastoletnią chłopczycą z długimi kończynami, króciutkimi włosami, którą brano za chłopaka. Nie jest już szesnastoletnią chudą jak patyk dziewczyną z włosami do ramion i z nogami, za którymi odwracali się chłopcy z wyższych klas, ani dwudziestolatką szukającą nie-wiadomo-czego, żyjącą od imprezy do imprezy, połykającą książki, które nie dawały wiedzy o tym, jak żyć.

Już za nią czwarta dekada życia. Teraz już nic nie musi. Teraz jest po prostu kobietą. I ostatnią rzeczą, jakiej by chciała, to mieć starszego od siebie faceta, który zaczyna martwić się swoim wiekiem, coraz częściej zagląda w lustro, każdego dnia wjeżdża windą na to samo piętro w biurowcu, gdzie jest jego biureczko i komputer. Trzęsie się ze strachu: nie stracić etatu, nie stracić! Aż mu ręce latają, tylko to, tylko ta prestiżowa praca daje mu siłę młodzieńca. Inaczej rozsypałby się jak pierze. Solarium, kosmetyczka, wyjazdy do SPA, młoda laseczka dwa biurka dalej, którą obraca nocami i już nawet tego nie ukrywa. Mężczyzna z gatunku tych, którym wydaje się, że są ważni, niezastąpieni, „porządni”, co to wszystko mają poukładane, w czystym, dobrze dopasowanym ubraniu, mającym sprawiać wrażenie luźnego, ale jakoś dziwnie tylko je sprawia. To taki mężczyzna, który gdy wchodzi do klubu, przystaje, by się rozejrzeć, czy na pewno wszyscy go zauważyli. W domu ma swoją piżamę, płaci rachunki w terminie, nie zalega z podatkami i wciąż daje do zrozumienia swojej żonie – mimo iż są równolatkami – że jakimś cudem jest od niego znacznie starsza. Niewolnik biureczka i swoich kompleksów przekonany, iż wreszcie – po latach pięcia się w górę – ma to, co chciał: nieograniczoną wolność.

„Dla wielu ludzi, których znam, liczy się tylko jedno: by inni im zazdrościli. Wkładają w to całą swoją energię, pasję, wykształcenie i znajomość języków. Zadłużają się w bankach, by mieszkać w modnych dzielnicach, broń Boże nie jeździć metrem ani autobusem, nie ocierać się o plebs. Ale gdy im coś powiesz, zaraz krzyczą ze świętym oburzeniem: «Ja??? Ja mam świetny kontakt ze swoją gosposią! To X i Y się wywyższają. To X i Y wydali majątek, by mieć w kuchni zamiast zwykłych kafelków modną wylewkę betonową. Ja mam tylko kawałek betonu obok zlewozmywaka, nie stać mnie na takie fanaberie!»”

Dobra znajoma ze stolicy, niegdyś zafascynowana jej związkiem z Drugim, teraz nie zaprosiła jej na premierę sztuki, w której grała główną rolę, bo wiedziała, że przyjedzie z Pierwszym.

– No wiesz, jak to jest, ta cała warszawka – narzekała przez telefon. – Ja mam tylko dwie wejściówki, a bilety są po stówie, tu się wpycha całe miasto, taki modny teatr, a w ogóle to będę bardzo zajęta. Tak, jest potem bankiet, ale to jeszcze niepewne; zresztą te bankiety są takie nudne, to zjazd snobów.

No tak, bo Pierwszy może na bankiecie powiedzieć „thriller” zamiast „bestseller”, jak mu się ostatnio zdarzyło, pomylić Liroya z Eminemem, no i w ogóle, niestety, się odzywać. „Z Pierwszym pod rękę nie pasujemy do betonu w mieszkaniach, bo jeszcze Pierwszy zapyta zdziwiony, czemu ta kuchnia nie została wykończona”.

– Nawet mój facet chyba nie pójdzie na premierę, a bankietów wprost nie znosi – nawijała dalej znajoma, która szczyci się tym, że w wieku piętnastu lat przeczytała całego Dostojewskiego i w ogóle wszystko, co ważne dla prawidłowego rozwoju intelektualnego. – On ma prawdziwą alergię na snobów. Ja też, ale wiesz, ja muszę bywać, chociaż rzygać się chce, dosłownie rzygać!

No, faktycznie. Chce się. Może gdyby powiedziała znajomej, że Pierwszy jest kucharzem gejem, to nie byłoby tej rozmowy. Bo geje są na topie. Właściwie wystarczy ubierać się jak gej – i tak nikt nie uwierzy, że nim nie jesteś. Dziś co drugi facet, który chce być modny, przebiera się za geja. A gdyby jeszcze dodała, że Pierwszy specjalizuje się w kuchni libijskiej, zaproszenie przyleciałoby z prędkością światła:

„Teraz biorę żarcie na wynos tylko od Libijczyka. Ma fantastyczny humus!” – paplała po drugiej stronie słuchawki nagle dodając:

– I nie zgrywaj takiej obrażonej. Nie jesteś inna! Autobusem nie jechałaś z dziesięć lat.

Chciała dziś przemeblować znów mieszkanie, czuła nieodparty przymus zmiany. To zły znak. Ale meble w tym nowym układzie nie pasowały do siebie, więc wróciły na swoje miejsca. Może zatem to tylko chwilowy kryzys, coś do siebie przestało pasować, jeszcze nie wiadomo, co. Jednego dnia stwierdza: tak jak jest, jest dobrze i tak pozostanie. Innego: to wszystko jest bez sensu.

„Bo kasy nie masz, idiotko! – karze siebie w myślach. – To ci się wszystko wydaje złe. Zostaw te artykuły, na książki się przerzuć, na scenariusze, na serial najlepiej. Ale ty wstydzisz się pisać o romansach, o miłości, bo wydaje ci się, że to będzie harlequin jakiś. Wszyscy piszą o miłości, więc czego się wstydzisz? Chcesz napisać o wolności, ale nie wiesz jak? O miłości, ale nie wiesz jak? No to zostaw to i idź do pracy, idź do baru, restauracji. Ale czy ktoś widział czterdziestodwuletnią kelnerkę? No, ty widziałaś. Dwadzieścia lat temu były tylko takie albo nawet starsze. Podawały herbatę bez cytryny w przybrudzonej szklance, czasem lubiły przysiąść się i porozmawiać. Te dzisiejsze mają po dziewiętnaście lat i ledwo usiądziesz, przylatuje taka w kusej spódniczce i zaczyna: «Mam na imię Sabina. Będę panią obsługiwała» (facetom też to mówi?), po czym recytuje litanię soków, herbat, kaw, aż w końcu, trzymając dopalający się papieros, mówisz: «popielniczkę proszę».

Ależ cię męczy ta przekroczona czterdziestka, co? Bo to początek, ale końca. Jesteś właśnie na szczycie długiej zjeżdżalni. Nic i nikt tego nie powstrzyma. Jeszcze parę lat i koniec okresu. Koniec z męczącymi podpaskami, zakrwawionymi prześcieradłami. I początek rozpadu. Oto twoje nowe słowa: starzenie się, utrata, wiotczenie, zużycie, rozkład. Naucz się ich na pamięć. Nazywaj rzeczy po imieniu. I spiesz się, spiesz, spiesz...!” 

http://katarzynanowak.art.pl/
http://terakowska.art.pl/

http://katarzynatnowak.wordpress.com/ 

*** 

A oto recenzja autorstwa Renaty Radłowskiej, Gazeta Wyborcza (Kraków):

 

Ironiczna, gorzka, przejmująca, złośliwa - a wszystko jednocześnie. Taka jest jedna, konkretna kobieta. To "Kobieta w wynajętych pokojach" Katarzyny T. Nowak.

Prawdopodobieństwo, że Katarzyna T. Nowak utknie w pisaniu kolorowo-magazynowym było naprawdę duże. Pisała przecież felietony i reportaże dla pań. Zajęcie mało skomplikowane, mało rozwijające - jednak spokojne. I bezpieczne. Ale postanowiła zaryzykować i napisać prozę dla siebie - nie za zamówienie. Najpierw była książka-opowieść o matce Dorocie Terakowskiej - dobrze przyjęta przez czytelników, kłopotliwa dla krytyków. Dlaczego? Bo Katarzyna T. Nowak pokazała, że umie pisać, czuje słowo - tyle, że nie udało jej się nie być w tej książce córką swojej mamy. Niby więc dystans, a jednak brak dystansu. Ta książka była jednak ważna, ponieważ ośmieliła Katarzynę T. Nowak. Teraz wydała "Kobietę w wynajętych pokojach", która jest udaną próbą zerwania ze światem kolorowych magazynów i szukaniem własnej przestrzeni literackiej (a może nawet emocjonalnej).

Kim jest ta "Kobieta..."? Czterdziestolatką, która szuka sensu wszystkiego. Banalne, ale tylko na pozór. Nie umie być w związku, nie umie w nim nie być. Nie wie, na czym polega odpowiedzialność i konsekwencja. Rani ludzi, boi się ludzi, kocha ludzi. Uwielbia siebie, nienawidzi siebie. Żyje i tkwi w wiecznym bezczasie. Kobieta-nikt, kobieta-ktoś. Byłaby to zwyczajna opowieść o singlach, ale na szczęście nią nie jest, bo nie ma w niej lansowania pazerności na życie. To historia o samotności; bez lukru i melodramatyczności. Cyniczna, ironiczna, gorzka - z ogromnym dystansem. "Kobieta..." nie jest powieścią feministyczną, żadnym manifestem, raczej rzeczą o pogubieniu się w świecie, który się wybrało. Powieścią o życiu-pułapce.

Katarzyna T. Nowak potrafi pisać i nie chodzi tylko o opowiadanie historii. Nie chodzi o wzruszanie, przerażanie, ale o rzecz o wiele bardziej skomplikowaną - zadziwianie. Czym "Kobieta w wynajętych pokojach" zadziwia? Krwistością, wielowymiarowością, dusznością. Dziennikarstwo nauczyło autorkę wyławiania szczegółów i nadawania im pierwszoplanowej roli. Czasem oczywiście przesadza w skupianiu się na drobiazgach - opowieść zamiast po prostu się toczyć, skręca w dziwne, mało uzasadnione kierunki - ale przeważnie jest w tym sens.

Intrygujące jest też pogubienie się - niby Nowak pisze o jakiejś kobiecie, w trzeciej osobie, a jednak czyta się to nie jak "była", "zrobiła", ale "byłam", "zrobiłam". Zaskakujące, jak bardzo fizyczne są te pomyłki, jak bardzo namacalne. Oczy widzą czasowniki w trzeciej osobie, głowa czyta co innego. Pewne jest jedno: tego Katarzyna T. Nowak nie zaplanowała. Sama się miota. 

Źródło: Gazeta Wyborcza Kraków

opal copy